"Rodzinka - opowiadania /2/"

------------------( Jaskier/Taquart )-



HISTORIA TYSIĄCA LIRÓW


Wybrałem się do śródmieścia po sprawunki i pod koniec zostałem bez papierosów i z jednym banknotem tysiąclirowym w portfelu.

Wszedłem do sklepu tytoniowego, poprosiłem o paczkę Szwajcarskich i położyłem na ladzie moje ostatnie pieniądze.

- Cóż to takiego? - zapytał ciekawie sklepikarz wskazując banknot.

- Tysiąc lirów - odpowiedziałem.

Sprzedawca zawołał żonę, która przy drugim końcu lady czytała gazetę.

- Maria, popatrz no tutaj.

Kobieta zwróciła głowę w tę stronę i z daleka rzuciła okiem na banknot.

- O! - powiedziała. - Wrócił znowu do śródmieścia.

Jej mąż spytał, czy mieszkam przy Porta Volta.

- Mieszkam w Lambrate - wyjaśniłem.

- Widać znowu zmienił dzielnicę - zauważył. - Już chyba z miesiąc nie widziało się go tutaj. Wszyscy dobrze go znamy.

Przyjrzałem się banknotowi i dech mi zaparło: był to banknot tysiąclirowy najfałszywszy z fałszywych. Tak bezwstydnie fałszywy, że wręcz budził niesmak. Gdyż nawet przy fabrykacji fałszywych banknotów wypada zachować pewne minimum godności, jeżeli już nie sumienia zawodowego; należy przynajmniej zadbać o właściwy format, a co się tyczy rysunku, należy oryginał kopiować starannie, a już co najmniej wzorować się na nim w ogólnych zarysach. Papierek zaś, który miałem przed oczyma, był po prostu dowolną interpretacją tysiąclirowego banknotu.

Taki tysiąc mógłby co najwyżej pretendować do tego, aby go wzięto za pięćdziesiąt lirów.

Oddałem z powrotem papierosy i zabrałem ten okropny banknot.

- Nie udało się - zaśmiał się drwiąco sprzedawca. - W życiu trzeba umieć znosić takie porażki filozoficznie.

Ruszyłem w stronę parkingu, ale zaraz uświadomiłem sobie, że nie mogę odebrać wozu. Musiałem też zrezygnować z taksówki, a nawet tramwaju. Poszedłem do domu piechotą i dotarłem tam w pożałowania godnym stanie ducha.

- Wszystko dobrze poszło? - zagadnęła Margherita.

- Owszem - odpowiedziałem, bo wstyd mi było się przyznać, że dałem sobie wkręcić ten cholerny banknot.

- Świetnie! - wykrzyknęła. - To znaczy, że udało ci się wydać i ten fałszywy tysiąc, który ci włożyłam razem z innymi do portfelu.

Nie mówię tu do niedorostków, mówię do ludzi dojrzałych, do starych, doświadczonych w małżeństwie wyjadaczy. Oni mnie zrozumieją: wiedzą, że nasze panie miewają często takie genialne przebłyski. Koncepcja męża-królika doświadczalnego jest w rodzinach mieszczańskich bardzo rozpowszechniona, więc nie ma co się stawiać. Tym razem zachowałem postawę wzorowego obywatela. Wyjąłem z kieszeni fatalny banknot i wręczyłem go Marghericie.

- Jeśli się jest na tyle naiwnym, żeby przyjąć podobną ohydę, trzeba mieć również dość uczciwości, żeby się do tego lojalnie przyznać. Bierze się taki banknot i pali się go. Poza tym, puszczanie w obieg fałszywych pieniędzy jest przestępstwem. Przeczytaj, to co jest napisane tutaj, w tych kwadracikach.

Lecz ani w kwadraciku po lewej stronie, ani w tym drugim po prawej Margherita nie wyczytała nic, bo widniały tam tylko zupełnie nieczytelne kropeczki i kreseczki, no i w gruncie rzeczy trudno wymagać od fałszywego banknotu jakichś twierdzeń inspirowanych praworządnością.

Margherita jednak trwała przy swoim punkcie widzenia, nawet w obliczu autentycznego tysiąclirowego banknotu.

- Ten, kto mi go dał, musi go przyjąć z powrotem.

- Ale kto ci go dał, Margherito?

- Nie wiem, ale ponieważ kupuję po trochu u wszystkich, wszyscy mogli mi go dać.

Wyszła i wróciła po dwóch godzinach, co zresztą, szczerze mówiąc, nie było długo, zważywszy że musiała się wykłócić kolejno z piekarzem, wędliniarzem, właścicielką sklepu korzennego, owocarką, rzeźnikiem, a ponadto jeszcze w pasmanterii, u szewca, w sklepie tytoniowym i w ciastkarni, a wszystko to wymaga niemało czasu. Nawet jeżeli się kłócić w pośpiechu, jak to panie potrafią, dwie godziny to prawdziwy rekord szybkości. Mimo to, Margherita w dalszym ciągu miała swój fałszywy banknot tysiąclirowy, fałszywszy niż kiedykolwiek. W takich wypadkach osobą opatrznościową bywa dozorczyni domu. Przyszła więc dozorczyni, a Margherita postawiła sprawę jasno:

- Jak się pani uda puścić go w kurs, to pół na pół.

Upłynęly dwa posępne dni. Trzeciego dnia zjawiła się dozorczyni i wręczyła Marghericie nienaganny banknot pięćsetlirowy.

- Musiałam z nim chodzić daleko - wyjaśniła. - W naszej dzielnicy widzieli go już w każdym sklepie, nawet posłańcy sklepowi znają ten cholerny banknot na pamięć. Teraz niech sobie wędruje, gdzie mu się podoba.

Jak już mówiłem, banknot ten był najbezwstydniej fałszywy na świecie: wcielona fałszywość, niesmaczna i odpychająca. A prócz tego był złośliwy i arogancki, toteż byliśmy radzi, żeśmy się od niego wreszcie uwolnili. I zdawało się, że w całej dzielnicy zapanował nastrój optymizmu, bo banknot ten był zmorą wszystkich sklepikarzy i wszystkich gospodyń, które u nich robiły zakupy.

Ale pewnego dnia dozorczyni podniosła alarm:

- Znów się pokazał w naszej dzielnicy! Jakaś starucha próbowała go wtrynić wędliniarzowi!

W ciągu następnych dni fatalny banknot widziano w sklepie korzennym, u rzeźnika, w owocarni i w sklepie pasmanteryjnym. Nastrój zdenerwowania przybierał na sile. Potem przestano mówić na ten temat, z tej prostej przyczyny, że banknot spoczywał w torebce Margherity.

Gdyśmy go tam odkryli, popatrzeliśmy na siebie przerażeni. Postanowiłem raz wreszcie z tym skończyć. Z obrzydzeniem wziąłem haniebny banknot i przybliżyłem go do płomienia gazu. Ale Margherita była czujna i uchwyciła go w locie.

- Tu chodzi o zasadę - powiedziała twardo. - Musi odejść tak, jak przyszedł.

Cała rodzina przeżywała teraz ciężkie dni. Margherita robiła wyprawy w najdalsze dzielnice i wracała wieczorem śmiertelnie zmęczona. I w końcu musiała się poddać. Wezwała dozorczynię i powierzyła jej banknot jeszcze raz.

- Jeżeli pójdzie, podzielimy się pół na pół.

W dzielnicy znowu zapanował niepokój, gdyż dozorczyni wszczęła natychmiast akcję wciągając w nią wszystkie kumoszki, które przychodziły do niej w odwiedziny. Potem nagle spokój powrócił.

Dozorczyni zjawiła się po tygodniu i wręczyła Marghericie nowiuteńki banknot pięćsetlirowy.

- Udało się - oświadczyła. - Ale musiałam się wyprawić aż na Baggio. Teraz, kiedy będzie krążył po przedmieściach, możemy spać spokojnie.

Margherita, której pojęcie o arytmetyce jest raczej dziwne, była tego wieczora niezwykle zadowolona z siebie.

- Giovannino - powiedziała. - Teraz już wyszliśmy na swoje. Pięćset lirów wtedy i pięćset teraz. Tysiąc straty i tysiąc zysku.

Nie wysunąłem żadnej obiekcji i poszliśmy spać w pogodnym nastroju. Ale o pierwszej w nocy Margherita zbudziła się nagle.

- Giovannino! - wykrzyknęłą. - W takim razie, gdybym znów dostała ten fałszywy banknot i zrobiła taką samą kombinację z dozorczynią, zarobiłabym pięćset lirów na czysto. Czy to możliwe?

- Lepiej o tym nie myśleć - odpowiedziałem.

Więc Margherita nie myślała i upłynęły spokojnie cztery tygodnie. Aż tu pewnego wieczora usłyszałem okrzyk przerażenia i pobiegłem do kuchni. Margherita stała nad otwartą szufladą kredensu, wpatrując się w nią przerażonymi oczyma. A w szyfladzie, rzecz jasna, leżał ów przeklęty tysiąclirowy banknot.

Tym razem nie wachałem się.

Ująłem go pęsetką, gdyż budził we mnie wstręt, i zbliżyłem do płomienia gazu. Margherita nie protestowała. Ale kiedy przeklęty banknot już prawie dotknął płomienia, ów zgasł. Margherita jęknęła i opadła bezsilnie na krzesło.

Oczywiście to tylko przypadek, czysty przypadek, że przerwa w dopływie gazu nastąpiła dokładnie w chwili, kiedy języczek płomienia miał dotknąć przeklętego banknotu tysiąclirowego, fałszywego jak sam Judasz. I równie jest oczywiste, że człowiek obdarzony rozumem roześmieje się z tego, zapali zapałkę i unicestwi banknot. Faktem jest jednak, że ja nie zapaliłem zapałki, a te tysiąc lirów schowałem z powrotem do szuflady.

Macie zupełną rację nie wierząc w historyjki, w których odgrywają rolę siły nadprzyrodzone, czy coś w tym rodzaju. Są to oczywiście bzdury i nawet mówić o nich wstyd. Macie zupełną rację, ale mimo wszystko fakty są faktami i oboje z Margheritą wpadliśmy w istną obsesję: raz po raz otwieraliśmy szufladę i rzucali okiem na diabelski banknot. Był tam wciąż, złośliwy, odrażający i tak fałszywy, że się to widziało nawet w zamkniętej szufladzie.

Pewnego dnia opowiedziałem całą historię przyjacielowi, który jest kasjerem w banku; poprosił, żebym mu pokazał ten sławetny banknot. Włożyliśmy go do koperty i zanieśli. Margherita zadrżała widząc swobodę, z jaką kasjer dotyka banknotu, obraca go i ogląda pod światło.

- Jest źle odbity, ale prawdziwy - orzekł wreszcie. - Przydałoby mi się więcej takich.

Schował banknot razem z innymi i dał nam w zamian dwie pięćsetki.

Wracaliśmy do domu ogłupiali.

Po drodze Margherita nagle przystanęła.

- Giovannino - powiedziała - za pierwszym razem dozorczyni oddała mi pięćset lirów i za drugim pięćset, tysiąc dostaliśmy teraz, to razem dwa; czy to możliwe, żebyśmy zarobili na tym tysiąc lirów na czysto?

- Wszystko jest możliwe na tym zwariowanym świecie - odparłem.


------------------------------------


Całość spisał dla państwa:

Jaskier/Taquart